30-01-2009 02:09
Bez spirytu się nie da
W działach: Komiks, Film | Odsłony: 0
Will Eisner wielkim komiksiarzem był. Frank Miller komiksiarzem jest niezgorszym, a do tego próbuje sił jako filmowiec. W tym drugim medium robi filmy różne, ale z pewnością "inne". Fajnie, że postanowił swoje najnowsze dzieło poświęcić człowiekowi, bez którego pewnie by go nie było. Fajnie, naprawdę.
Tyle, że na trzeźwo się tego nie da.
Spirit to prehistoria komiksu, archeologia i prawie skamielina. Bardzo ważna dla rozwoju amerykańskiego komiksu supebohaterskiego, ale jednak po latach trącąca myszką. Eisner zdradza już oznaki geniuszu (wiele patentów wymyślonych przez niego weszło do kanonu), ale seria obarczona jest wszystkimi typowymi dla tego okresu komicznymi i z dzisiejszej perspektywy sztucznymi schematami. Nieprzypadkowo najciekawsze historyjki to te, w których Spirit jest na drugim planie.
Frank Miller nie złożył młodzieńczemu dziełu Eisnera hołdu. Ba, nawet go nie sparodiował! Zamiast tego obnażył do gołej kości konwencję superbohaterską. Jeśli komiks przerysowuje rzeczywistość i ją wyolbrzymia, to Miller przerysował to, co przerysowane, a gigantyzm przemienił w kolosalizm. Bez popity nie przejdzie. Pudełko m&msów zbyt szybko staje w gardle.
Spirit to superbohater w czystej postaci. Nie prowadzi nawet podwójnego życia, po prostu jest tym, kim jest. Bruce Wayne, choć i bez maski działa jak Batman, przynajmniej stwarza jakieś pozory. Tutaj można było zrobić film o tym, jakie są źródła i istota konwencji superhero, ale Miller zostawił to najwyraźniej Nolanowi. Może to i dobrze?
Jak dla mnie Frank Miller poniósł podwójną porażkę.
Po pierwsze, czytelnikom komiksów powiedział oczywistą oczywistość. Dla fanów historyjek obrazkowych umowność i częsta kuriozalność konwencji superbohaterskiej jest naturalna. Jej elementy – płaskie motywacje, gadanie na szczękościsku, przesadny patos – przyjmuje się bez większych oporów. Po prostu jesteśmy do tego przyzwyczajeni. Od filmu aktorskiego wymaga się jednak czegoś innego, choćby szczątkowej próby uwiarygodnienia przedstawionego świata (co doskonale widać w najnowszych produkcjach z Batmanem na czele). Tutaj chyba tylko tatuś z Cudownych lat, Dan Lauria, próbował grać. I chyba niepotrzebnie, bo wystarczyło brać udział w scenach.
Po drugie, kinomaniakom, zwłaszcza tym, którzy nie interesują się historią komiksu, ten film nic nie powie. Dotyczy problemów i procesów, które zachodzą (lub zachodziły) zupełnie bez ich wiedzy. Czy bez świadomości tego, czemu służyły komiksy amerykańskie w latach 40., może obczaić sens strojów i kolorów (jakże Millerowskich) w przydługiej scenie ujawniającej plany dominacji nad światem?
Osobiście widzę dwie korzyści płynące z faktu, że Spirit powstał.
Po pierwsze, człowiek zawsze jest nieco mądrzejszy. Pewnie, można było przewidzieć, jak wypadnie film przy takich założeniach, ale Miller doprowadził eksperyment do końca. Dzięki temu mamy pewność, a nie tylko przypuszczenie. Za cenę biletu i orzeszków w czekoladzie – ujdzie.
Po drugie, nikt już czegoś takiego nie zrobi. Niżej w odzieraniu mięsa ze szkieletu konwencji zejść się chyba nie da i można się skupić na robieniu dobrych filmów o superbohaterach i nie tylko. Umowa z Bogiem i Nowy Jork to komiksy, które aż proszą się o dobrego reżysera, który uruchomi ich ponadczasowy potencjał.
Aha, jest jeszcze trzecia korzyść. Można się podpisać pod poniższym zdaniem, zapraszam całe miasta (pomysł by neishin, korekta by repek): "Lepiej nosić brudne skarpetki, niż przyznać, że Eva Mendes jest ładniejsza od Scarlett Johansson."
Idę poszukać jakiegoś spiritu.
O filmie na blogu TORa
Polterowa recenzja malakha
Ps. A od niej oczywiście moja żona. Punkt.
Tyle, że na trzeźwo się tego nie da.
Spirit to prehistoria komiksu, archeologia i prawie skamielina. Bardzo ważna dla rozwoju amerykańskiego komiksu supebohaterskiego, ale jednak po latach trącąca myszką. Eisner zdradza już oznaki geniuszu (wiele patentów wymyślonych przez niego weszło do kanonu), ale seria obarczona jest wszystkimi typowymi dla tego okresu komicznymi i z dzisiejszej perspektywy sztucznymi schematami. Nieprzypadkowo najciekawsze historyjki to te, w których Spirit jest na drugim planie.
Frank Miller nie złożył młodzieńczemu dziełu Eisnera hołdu. Ba, nawet go nie sparodiował! Zamiast tego obnażył do gołej kości konwencję superbohaterską. Jeśli komiks przerysowuje rzeczywistość i ją wyolbrzymia, to Miller przerysował to, co przerysowane, a gigantyzm przemienił w kolosalizm. Bez popity nie przejdzie. Pudełko m&msów zbyt szybko staje w gardle.
Spirit to superbohater w czystej postaci. Nie prowadzi nawet podwójnego życia, po prostu jest tym, kim jest. Bruce Wayne, choć i bez maski działa jak Batman, przynajmniej stwarza jakieś pozory. Tutaj można było zrobić film o tym, jakie są źródła i istota konwencji superhero, ale Miller zostawił to najwyraźniej Nolanowi. Może to i dobrze?
Jak dla mnie Frank Miller poniósł podwójną porażkę.
Po pierwsze, czytelnikom komiksów powiedział oczywistą oczywistość. Dla fanów historyjek obrazkowych umowność i częsta kuriozalność konwencji superbohaterskiej jest naturalna. Jej elementy – płaskie motywacje, gadanie na szczękościsku, przesadny patos – przyjmuje się bez większych oporów. Po prostu jesteśmy do tego przyzwyczajeni. Od filmu aktorskiego wymaga się jednak czegoś innego, choćby szczątkowej próby uwiarygodnienia przedstawionego świata (co doskonale widać w najnowszych produkcjach z Batmanem na czele). Tutaj chyba tylko tatuś z Cudownych lat, Dan Lauria, próbował grać. I chyba niepotrzebnie, bo wystarczyło brać udział w scenach.
Po drugie, kinomaniakom, zwłaszcza tym, którzy nie interesują się historią komiksu, ten film nic nie powie. Dotyczy problemów i procesów, które zachodzą (lub zachodziły) zupełnie bez ich wiedzy. Czy bez świadomości tego, czemu służyły komiksy amerykańskie w latach 40., może obczaić sens strojów i kolorów (jakże Millerowskich) w przydługiej scenie ujawniającej plany dominacji nad światem?
Osobiście widzę dwie korzyści płynące z faktu, że Spirit powstał.
Po pierwsze, człowiek zawsze jest nieco mądrzejszy. Pewnie, można było przewidzieć, jak wypadnie film przy takich założeniach, ale Miller doprowadził eksperyment do końca. Dzięki temu mamy pewność, a nie tylko przypuszczenie. Za cenę biletu i orzeszków w czekoladzie – ujdzie.
Po drugie, nikt już czegoś takiego nie zrobi. Niżej w odzieraniu mięsa ze szkieletu konwencji zejść się chyba nie da i można się skupić na robieniu dobrych filmów o superbohaterach i nie tylko. Umowa z Bogiem i Nowy Jork to komiksy, które aż proszą się o dobrego reżysera, który uruchomi ich ponadczasowy potencjał.
Aha, jest jeszcze trzecia korzyść. Można się podpisać pod poniższym zdaniem, zapraszam całe miasta (pomysł by neishin, korekta by repek): "Lepiej nosić brudne skarpetki, niż przyznać, że Eva Mendes jest ładniejsza od Scarlett Johansson."
Idę poszukać jakiegoś spiritu.
O filmie na blogu TORa
Polterowa recenzja malakha
Ps. A od niej oczywiście moja żona. Punkt.
12
Notka polecana przez: beacon, MEaDEA, Neverwhere, Nigga4life, rincewind bpm, rokim, senmara, Sethariel, Siman, soffi, Stoniu, TOR
Poleć innym tę notkę