» Opowiadania » Ian McCoverty cz. IX

Ian McCoverty cz. IX


wersja do druku

Wiec/Klub


Pojechałem do Lake Park metrem. To właśnie tam, na obrzeżach parku, o godzinie 17.00, czyli w czasie gdy większość mieszkańców Night City przemieszcza się z pracy bądź do pracy, postanowiono zorganizować Wiec Porządku. Jak się okazało wcale nie przesadzono w środkach masowego przekazu, gdy mówiono, iż zbierze on dużą grupę ludzi – na demonstracji pojawiło się około 1500 ludzi. Zostali oni uraczeni codziennością, maksymalnie zbrutalizowaną i antyspołecznie podaną. Potężne telebimy pokazywały jedno za drugim szokujące zdjęcia, pomiędzy którymi wyświetlano słowa – klucze: przemoc, chaos, zagrożenia, przestępczość, anarchia itp. Patrząc z boku można by było stwierdzić, iż pokaz ten to jest jakieś lekkie pranie mózgu wszystkim zgromadzonym uczestnikom i gapiom. W chwili, gdy projekcja zaczęła się powtarzać na scenę, ustawioną w centrum, pomiędzy telebimami, na tle zielonego parku, wszedł mężczyzna – William Seldon. Dobrze, acz nie przesadnie drogo, ubrany, około 40 kilku lat, szpakowaty, raczej chudy z dość wredną twarzą. Pozwolił publice umilknąć po czym przemówił mocnym, pewnym siebie głosem. Całe jego przemówienie można spisać w kilka słowach – po prostu zwykłe populistyczne hasła, bazujące na poziomie zagrożenia i niepewności widzów. Mówił o brutalności miasta, o braku reakcji ze strony władz, łapówkarstwie, skostnieniu aparatu władzy. Oczywiście, nie omieszkał wspomnieć, iż on wie jak to rozwiązać, gdzie i jakie poczynić zmiany, kogo odsunąć, a komu pomóc dorwać się do chlewa. Jak go słuchałem, to aż mi się niedobrze robiło. Najgorsze jednak było to, że ten narwaniec znajdował posłuch w głupim społeczeństwie naszego miasta. Ludzie przytakiwali, bili brawo, wznosili okrzyki na cześć Seldona. Wyglądało to na jakieś wariactwo, gdyż im głupsze hasła Seldon rzucał, tym mocniej tłum falował wiwatując na jego cześć. Szczerze powiem, że przeraził mnie wręcz gigantyczny poziom głupoty tych ludzi. Wszystko skończyło się po jakiś trzydziestu minutach, więc jak najszybciej się stamtąd ulotniłem mając nadzieję, iż uda mi się wyrwać stąd zanim cały ten tłum wtargnie do środków komunikacji miejskiej.
   Udało mi się dokonać cudu i dotrzeć do siebie na Stare Miasto w ciągu niecałych dwudziestu minut. Wziąłem szybki prysznic i o szóstej poszedłem spać, nastawiając sobie budzik na godzinę 21. Coś mi się od życia należy, choćby te trzy godziny snu. Zasnąłem chyba w chwili kiedy tylko moje ciało przyjęło pozycję horyzontalną.
   Budzik musiał piszczeć już dłuższy czas, powtarzając na zmianę z popiskiwaniem wrednie „Pobudka, pobudka”, zanim dotarło do mnie, że czas wrócić do świata rzeczywistego. Nie otwierając jeszcze oczu, wyraziłem swój stosunek do cholernej maszynki, w raczej nieparlamentarnym słownictwie. Na jej szczęście stała ode mnie na tyle daleko, że nie byłem w stanie jej sięgnąć i zapoznać bliżej z płaską powierzchnią ściany. Budzik jednak, jako niegłupie urządzenie, domyślił się, że lepiej chyba ze mną nie zadzierać i na wszelki wypadek się zamknął. Otworzyłem oczy i nienawistnie na niego popatrzyłem. Mogę się założyć, że gdyby miał nóżki z pewnością schował by się za dzbanek ze starą kawą. Świadomość powoli wracała, układając się na odpowiednich zwojach mojego mózgu, gdy swój koncert rozpoczął tym razem laptop. Myślałem, że mnie krew zaleje. Ten znowu pipał i krzyczał, że mam maila. Osoba, która wymyśliła proces pipania, bipania i wydawania innych tym podobnych dźwięków przez urządzenia elektroniczne, powinna zostać ukamienowana, rozdarta na strzępy i spalona, tak na wszelki wypadek. Spadłem raczej niż zszedłem z łóżka by sprawdzić, kto i czego ode mnie chce. Mail był od Sill. Wybierała się na spotkanie z Kingiem. Wielkim, wszystkowiedzącym, Szarą Eminencją miasta – Williamem Garmontem. Każda osoba, która żyje w tym mieście i choć raz próbowała zgłębić tajniki miejskich struktur nieformalnych, musiała zetknąć się z Kingiem. Przeważnie odbywało się to na zasadzie, że ktoś o nim z lekkim niepokojem wspominał, bądź też ktoś dla niego pracujący coś załatwiał. Ja osobiście nigdy nie miałem okazji spotkać go, nie mówiąc już o rozmowie, więc długo namyślać się nie musiałem. Wziąłem prysznic, przebrałem się i wystrzeliłem z domu jak pocisk z karabinku snajperskiego.

Na spotkanie byliśmy umówieni w klubie Midnight Blood, w którym zwykł spędzać większość swego życia King i który zresztą był jego własnością. Kiedyś wybierałem się, żeby osobiście obejrzeć jak wygląda jaskinia Kinga, ale jakoś się nigdy nie zeszło i dopiero dzisiaj miałem możliwość wejść w progi tego klubu. Sam budynek robił raczej dość przygnębiające wrażenie. Ciężki, masywny, kawał betonu rzucony w tej części miasta. Ciemny kolor budynku, znikoma ilość oświetlenia ulicy i niezbyt jasny neon lokalu potęgował jeszcze wrażenie tej masywności. Olbrzymie, blisko 4 metrowe, wahadłowe drzwi stanowiły wejście do krainy Kinga. Przed nimi spokojnie oczekiwał tłumek około 50 osób, które wybiórczo były przepuszczane do środka. Zawsze mnie zastanawiało jak bramkarze dobierają sobie, kto może, a kto nie, wejść do pilnowanego przez nich lokalu. Kolejny wielki tajnik współczesnego świata. Sill czekała na mnie po drugiej stronie ulicy, siedząc na murku i z nudów lustrując sobie wzrokiem okolicę. Byłem tak zaaferowany spotkaniem, że tylko cmoknąłem ją w czółko i od razu ruszyłem w kierunku wejścia. Zdążyłem tylko wyminąć grupę oczekujących na wejściówkę ludzi, gdy między mną, a drzwiami wyrósł ponad dwumetrowy i na oko 140 kilogramowy murzyn. Takiego to ani przejść, ani przeskoczyć, ani przemówić do rozumu, patrząc na jego twarz, która raczej wskazywała, że nie nawykł do myślenia. Prosta logika nakazywała cofnąć się i ustąpić pola Sill. Jakoś tak się w świecie dzieje, że kobiety mają większą siłę oddziaływania na takich kafarów. Zapaliłem sobie papierosa, pozwalając by Sill wytłumaczyła mięśniakowi, do kogo przychodzimy. Nie omieszkał oczywiście tego sprawdzić, po czym niechętnie wpuścił nas do środka. Dalsza droga wyglądała jak w śnie, lub w filmie. Drzwi otworzyły się wpuszczając nas w korytarz, w którym sztucznie generowany opar zalegał prawie że do wysokości pasa. Dodatkowo dzięki umiejętnie ustawionym przy podłodze światłom, był on rozświetlony w zupełnie niesamowity sposób. W połowie drogi staliśmy się o lżejsi o osobisty zapas stali i ołowiu. We wnęce, w której znajdowała się również szatnia, zdaliśmy cała posiadaną broń, która kulturalnie została zamknięta w odpowiednich szafeczkach. Jak się później okazało, to że miałem przy sobie tylko broń krótką i to rezerwową, którą wziąłem spodziewając się, że i tak nie będę miał z niej pożytku, pozwoliło mi mniej opłakiwać jej utratę wskutek późniejszych wydarzeń. Najdziwniejszą rzeczą była prawie że absolutna cisza, która panowała w tym ciągnącym się w nieskończoność korytarzu. Ktoś naprawdę musiał się postarać o wyciszenie tej części lokalu. Jak wielkich starań dołożył, dowiedziałem się dopiero, gdy przekroczyłem obrotowe z drzwi z nieprzezroczystego szkła. Poczułem się, jakby ktoś umiejętnie walnął mnie młotem w łeb. Poziom decybeli uderzył z taką mocą, że w pierwszej chwili wydawało mi się, że ogłuchłem i oślepłem za jednym zamachem. Wirujące plamy światła wokół mnie, stroboskopy, lasery, dymy i ostre elektroniczne brzmienie. Taka była prawdziwa natura Midnight Blood. Brnąc w stronę sali VIPów zdałem sobie sprawę, jak wielki jest ten klub. Olbrzymia sala taneczna, na której dziesiątki, a może setki ludzi poruszały się klatka po klatce w stroboskopowym świetle, sala VR, gdzie każdy mógł stymulować działanie narkotyków dodatkowymi, wybranymi przez siebie efektami, zapijając całość przeżyć drogimi trunkami, jakie były tu serwowane. Na podwyższeniu na lewo od wejścia rzędy stolików, przy których rozmawiano, śmiano się i bawiono przy rewelacyjnym, jak słyszałem, żarciu. My udaliśmy się prosto, przez główną salę i parkiet, po schodach, na górę. Weszliśmy przez podobne jak chwilę wcześniej obrotowe drzwi w świat interesów. Wszystkie stoliki były dyskretnie od siebie oddzielone, całe pomieszczenie znajdowało się za przyciemnionymi szybami, tak że nikt z zewnątrz, z głównej sali, nie mógł zobaczyć kto aktualnie przebywa w środku. Kilka par drewnianych drzwi po obu stronach świadczyło, iż przewidziano również osobne pomieszczenia dla klientów, którzy sobie tego zażyczą. W rogu, pod prawą ścianą znajdował się barek, w którym jak sądzę można było zaspokoić nawet najbardziej wybredne gusta. Ludzie, którzy tu przebywali, w większości, znajdowali się w półcieniu, co z pewnością dodatkowo utrudniało rozpoznanie jakichś znajomych twarzy, jednakże na tyle na ile mogłem zauważyć, przebywała tu pełna gamma mieszkańców Night City. Oczywiście tych najbogatszych, ale bez różnicy na wiek, kolor skóry czy chociażby sposób ubierania. Naprawdę interesujące zbiorowisko indywidualności.
   Rozglądając się po pomieszczeniu, mój wzrok natrafił na stolik na końcu, ewidentnie odseparowany od reszty, w kierunku którego już skierowała się Sill.


Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.