» Recenzje » Varia #11

Varia #11


wersja do druku

Legia Cudzoziemska

Redakcja: Mały Dan

Varia #11
W tym odcinku przedstawiamy tylko komiksy zagraniczne, podobnie jak miało to miejsce w prawie całkowicie zagranicznej Varia #6. Nasza Legia co prawda liczy sobie jedenaście tytułów, ale zawodników jest więcej, bo na liście przeczytanych komiksów jest kilka serii. Wszyscy gracze pochodzą z międzynarodowych boisk. Piszemy o kilku ciekawych seriach, przypominamy starsze publikacje i nadrabiamy zaległości, które niebezpiecznie spiętrzyły się na półkach, grożąc katastrofą budowlaną. I finansowym krachem…

Spis treści:

  • Blue is the warmest color
  • Mouse Guard: Fall 1152
  • The Death-Ray
  • O Caso Doca 21
  • Ex Machina (1-5)
  • Chew Omnivores (1-3)
  • Moomin and the Comet
  • Promethea (1-5)
  • Umbrella Academy (1-2)
  • Batman: Year 100
  • Calafrios #2

 

Blue is the warmest color

Ten komiks podobno doczekał się wersji filmowej, którą w Cannes zachwycili się wszyscy (film zdobył Złotą Palmę). Wszyscy poza tymi, którzy znali wcześniej komiks Julie Maroh.

Blue is the warmest color w propozycji bibliotecznego zapisu jako jedną z kategorii otrzymał nalepkę lesbians comic-books. Jednak aby docenić jego treść wcale nie trzeba sympatyzować z lesbijkami, wystarczy po prostu otwarcie akceptować uczucie miłości jako takie, w każdym możliwym układzie i kombinacji.

Julie Maroh opowiada historię Clementine, uczennicy liceum, w której budzi się coś, czego nie potrafi początkowo określić i zrozumieć. Pomoże jej w tym częściowo przyjaciel gej, Valentin, a całkowicie Emma, niebieskowłosa zadeklarowana lesbijka, z którą stworzą długotrwały związek. Związek ten się rozpadnie, ale więź między dziewczynami przetrwa, nie tylko do śmierci jednej z nich.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

Maroh podchodzi do kwestii przebudzenia umysłu i ciała młodej dziewczyny, w kierunku nie tyle zauroczenia innymi dziewczynami, co raczej fizycznie i psychicznie odczuwanej potrzeby, zupełnie inaczej niż do stosunków lesbijskich ustosunkowuje się znana nam Alison Bechdel. Clementine początkowo być może faktycznie daje się ponieść hormonom, ale z czasem dociera do niej, że wybór kobiety na życiową partnerkę nie jest zwykłą fanaberią. Fizyczne odrzucenie czegoś innego niż kobiece ciało ma miejsce w scenie zbliżenia ze starszym chłopakiem z tej samej szkoły. Clementine, choć nie ma za sobą bagażu lektur uświadamiających oraz długich rozmów w lesbijskich klubach dyskusyjnych, czuje całą sobą, że musi w życiu podjąć decyzję o wyborze innej niż tradycyjnie narzucana kobiecie ścieżka uczuciowa.

Graficznie lekko mangująca kreska Maroh dodaje tej opowieści rysu niewinności a przyjęta kolorystyka – głównie zgaszona sepia i inne wyciszone kolory – intymności i ciepła. “Kolorystyczny” tytuł tego komiksu również nabiera zupełnie innego wymiaru w połączeniu ze smutną konkluzją – ciepły blue nie staje się smutnym blue, ale ciepłym kolorem wspomnienia czegoś pięknego, co zdarzyło się w życiu dwóch kobiet. Trzeba jednak tę pozornie błahą historyjkę czytać uważnie i sięgnąć pod warstwę ładnych dla oka rysunków (choć momentami chyba z niedopracowanymi do końca proporcjami), bo prawdziwe przesłanie kryje się trochę głębiej.

Nota: 6

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

 

Mouse Guard: Fall 1152

David Petersen na bohaterów swojej opowieści wybrał myszy. Kiedy czytacie te słowa, najprawdopodobniej jest już dostępna polska wersja komiksu, którego pierwszy zamknięty cykl oryginalnie ukazywał się w odcinkach w latach 2005-2006. W zbiorczym wydaniu z 2007 (wyd. Archaia Studios Press) zapowiedziano początek kolejnego, Winter 1152 (zbiorcze wydanie w 2008).

Zwierzęta znakomicie służyły wielu autorom komiksów do snucia opowieści na tematy uniwersalne. Nic w tym dziwnego, bo przecież ludzie identyfikują się z nimi na przeróżnych poziomach, od horoskopu i cech charakteru począwszy, na językowych metaforach skończywszy. Myszy maszerowały dzielnie i na ekranie (np. Myszka Mickey, Jerry), i w literaturze (np. całkiem niedawno w powieści Batalha Davida Soaresa czy w ilustrowanej książeczce Skaczący Myszka Briana Patterna) czy w komiksie (m.in. Krazy Ignatz, Maus). U Petersena jednak nie tyle spokojnie wędrują, co budują swój kraj i walczą o niego. Sięgnięcie akurat po myszy nie ma tutaj takiej funkcji jak w Mausie, nie do końca ma być alegorią miejsca tych gryzoni w łańcuchu pokarmowym i związanego z tym czekającego je losu. Myszy Petersona bowiem postanawiają ogniem i mieczem wytyczyć granice swojego królestwa (o tym dowiadujemy się ze wstępu do historii) i bronić go przed wszelkim zagrożeniem (jeden z takich przypadków jest treścią Fall 1152). Nie są bierne, nie przyjmują roli wyznaczonej im przez naturę, biorą sprawy w swoje łapki. Oto tzw. Mouse Guard (tytułowa Mysia Straż), dawni żołnierze, obecnie coś w rodzaju ochrony kraju, muszą obronić swoje królestwo przed próbą przewrotu. Komuś nie podoba się dotychczasowe zarządzanie jako zbyt uległe i pokojowe. Lieam, Kenzie i Saxon są tutaj głównymi bohaterami i najlepszymi ludźmi Randa, bohatera wojny o wytyczenie granic królestwa, oraz panującej miłościwie nad swoim ludem Gwendolyn. Całą historię śledzi się dzięki autorowi z bliska, gdyż w skali makro opowiedział o życiu, które gdzieś się tam toczy, ale którego z naszej, ludzkiej perspektywy, nie widzimy. Ta wrażliwość autora bardzo przypomina na przykład podejście twórców niedawno wyświetlanego na ekranach polskich kin francuskiego obrazu Robaczki z zagubionej doliny.

Mouse Guard nosi prawie wszystkie znamiona eposu rycerskiego: mamy wspaniałych wojowników, zagrożone zdradą królestwo, sporo walki. Brakuje tylko kobiety, o której względy by można zabiegać… Innym tropem interpretacyjnym może być porównanie do Trzech Muszkieterów, tym bardziej, że do wspomnianej trójki myszy dołącza jeszcze legendarny bohater, zwany Black Axe. A więc tak jak w powieści Dumasa mamy tak naprawdę czwórkę dzielnych i szlachetnych, wokół których rozwija się akcja. Peterson korzysta z założeń gatunkowych eposu rycerskiego czy powieści płaszcza i szpady, odmalowując pewne wytyczne tych gatunków w świecie myszy, ale na tym nie poprzestaje. Mouse Guarda czyta się bowiem jako połączenie powieści awanturniczej i baśni dla dzieci, co sprawia że zadowoleni będą odbiorcy w różnych kategoriach wiekowych. Opowieść jest na tyle inteligentna, że przykuje uwagę starszych i na tyle przejrzysta, że nie pogubią się w niej dzieci. Ed Hall (z Atlanta Journal-Constitution) napisał, że książka przypomina bardzo dziecięcy picture book. I faktycznie, jest to komiks, w którym autor z wyczuciem rezygnuje z narracji słownej na rzecz pokazywania obrazami, a tam gdzie mówi, i tak przewagę ma obraz.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

Mouse Guard to bardzo wciągająca, świetnie opowiedziana historia, dzięki której świat komiksowy zyskał małych bohaterów, którzy zrzucają brzemię tragedii ciążące na myszach od czasu tragicznych holocaustowych postaci Mausa. Być może to kolejna zwykła opowieść o tym, że bohaterstwa nie mierzy się żadną miarą fizycznych gabarytów żywej istoty. Skoro ryjówki Tomasza Samojlika mogą, to dlaczego nie myszy Petersona, nawet jeśli dla odróżnienia robią to w poważnej konwencji? Każdy świat jest przecież wart ocalenia.

Nota: 8

 

The Death-Ray

The Death-Ray Daniela Clowesa został wydany po raz pierwszy przez Drawn&Quarterly, a oryginalnie ukazał się w Eightball #23 (2004). Wydanie, na podstawie którego chwalimy Clowesa, posiadamy w wersji Jonathana Cape’a (2011). O tym wszystkim informuje nas w komiksowo sporządzonej nocie technicznej komiksu sam autor. Zdradza to pierwszą z jego obsesji – niezwykłą dbałość o formę swoich książek.

Pojawiająca się w tytule nazwa The Death-Ray mogłaby odnosić się do widniejącego na okładce zamaskowanego człowieka, który wygląda jak superbohater z dawnych czasów. Dopiero na stronach poprzedzających historię właściwą orientujemy się, że to nazwa wyglądającej jak suszarka broni, która ma moc "znikania ludzi”.

Historia, którą opowiada nam Clowes dotyczy dwóch nastolatków, znajomych (napisać "przyjaciół”, to zbyt wiele) ze szkoły, Andy’ego i Louiego. Uwaga jednak skupia się przede wszystkim na Andym, którego poznajemy już w wieku dorosłym. Wysłuchujemy opowiedzianej przez niego historii. Andy wychowywał się z dziadkiem, gdyż jego rodzice zmarli śmierciami tragicznymi (wylew i rak), a w zasadzie z kolegą ze szkoły, z którym, jak to dzieciaki, pakowali się w różne kabały. Z nudów. Louie jest inicjatorem tych zabaw, podczas gdy Andy jest dosyć bierny. Choć ta dwójka nie dorasta w kreacji układu dwójkowego do Enid i Rebeki z Ghost World, to jednak pewne podobieństwa tutaj są. Clowes nie opowiada tym razem męskiej wersji zagubienia w prowincjonalne przestrzeni, ale pokazuje Andy’ego i Louiego również jako jednostki poszukujące. Clowes raczej nie stworzył ich obrazu jako kontrapunktu dla dziewczyn, ale odczytanie The Death-Ray przez zestawienie z Ghost World, mogłoby zaprowadzić do zinterpretowania tego pierwszego jako chłopięcego odpowiednika tego drugiego. I tym odpowiednikiem okazałby się świat wypełniony marzeniem o posiadaniu supermocy. Jednak te supermoce są w przypadku Andy’ego realne. Otóż okazuje się, że dostał je w prezencie od swojego ojca, a ujawniają się pod wpływem palenia papierosów. Potężna broń, The Death-Ray, kiedy trafi w ręce Andy’ego, posłuży mu ostatecznie do… I tutaj z samej akcji komiksu nie zdradzimy już więcej.

Clowes stworzył komiks superbohaterski "w swoim stylu". To zupełnie inna bajka niż np. krótka historia Black Nylon (Caricature. Nine Stories), w której również przebrał swojego bohatera w podobny oldschoolowy kostium i wyposażył w podobną do Death-Raya broń. Clowes jak zwykle opowiada w eleganckim, wymuskanym graficznym stylu, nakładając proste kolory i bawiąc się kompozycją zarówno plansz jak i rozdziałów. Komponuje inaczej niż we wspominanym Ghost World czy choćby w David Boring albo Mister Wonderful (tutaj opowieść była ciągła, ale specjalnie wtłoczona w ramy kadrowe przypominające Sunday pages, również za sprawą poziomego, podłużnego układu), gdzie nie ciął opowieści na rozdziały. W The Death-Ray przekracza granice jednoplanszówek znanych z Wilsona i ciągnie w stronę rozdziałową opracowaną na potrzeby Ice Haven. Jednak The Death-Ray pozwala sobie na śmielsze zabawy kompozycyjne, co wynika z dużego formatu plansz. O ile w Ice Haven poziome plansze nie zezwalały na szaleństwa, o tyle tutaj autor mógł na jednej stronie zrobić wiele: np. umieścić kilka rozdziałów, sięgnąć po splash-page’e, etc.

The Death-Ray ma bardziej homogeniczną narrację (w Ice Haven historię zaginięcia dziecka poznawaliśmy z punktów widzenia wielu mieszkańców tytułowego miasteczka), mimo cięcia na kolejne quasi-rozdziałowe części. Rzadko tracimy z oczu główną postać, Andy’ego. Rzecz jasna Clowes nie byłby sobą, gdyby stworzył po prostu opowieść superbohaterską. Jak łatwo się domyślić moc Andy’ego niekoniecznie posłuży mu do czynienia dobra. Jego bohater jest bowiem rozbitkiem w stylu, w jakim to potrafi ulepić swoje postaci tylko Clowes – pełnym wątpliwości, skrytym, stroniącym od podejmowania decyzji. 

Daniel Clowes bawi i daje do myślenia. Nawet nad zakończeniem czytelnik musi sam pogłówkować. I według jego wyboru, wówczas okaże się ile to w czytelniku jest z okrutnika i sadysty, i na ile dobrze pasuje do kreowanego przez artystę świata.

Nota: 9

 

O Caso Doca 21

O Caso Doca 21, czyli Przypadek Nabrzeża 21, to darmowy dodatek komiksowy do portugalskiego tygodnika Visão (z początku lutego), który stworzył Ricardo Cabral (w Polsce obecny w portugalskim City Stories, Ziniolu i na wystawie Półwysep w Kadrze).

Jest to rozpisana na czterdzieści stron opowieść o młodej dziennikarce Barbarze, która wpada przypadkiem na trop tajemniczej sprawy miłosnej i w równie przypadkowy sposób łączy ją z szajką kradnącą obrazy. Okazuje się, że gołąb pocztowy, który wylądował na jej oknie wcale nie służył do wymiany nie pozostawiających śladów wiadomości, ale do komunikacji między dwójką zakochanych starszych ludzi. Oczywiście wszelkie poszlaki wskazywały, że to oni są złoczyńcami kochającymi sztukę.

Barbarze w śledztwie pomaga Sebastian, właściciel małej knajpki, do której ona chadza ze znajomymi. W komiksie pojawia się również postać gapowatego policjanta. Całość jednak jest bardzo przeciętną opowiastką stworzoną na potrzeby reklamowe pewnej marki telefonów, które to telefony są również podręcznym tabletem. W założeniu producentów Ricardo Cabral miał sprawdzić możliwości tego urządzenia. Test wyszedł przeciętnie, gdyż komiks ma wyraźne problemy z jakością grafik. Być może taki efekt jak na możliwości telefonu-tabletu jest w normie, ale jak na oczekiwania czytelników już niestety nie.

Nota: 3,5

 

Ex Machina (1-5)

Kiedy już nadotykamy się i nacieszymy naszym pięciotomowym wydaniem de luxe tego komiksu, z obwolutami i dodatkami, z twardą okładką z tłoczonym kołem zębatym (tylko w pierwszym HC jest to koło pokryte błyszczącą zielenią), możemy przejść do lektury tego nadprzyrodzonego thrillera politycznego z elementami s-f i komiksu superbohaterskiego. Vaughan i Harris stworzyli piorunujące połączenie tak wielu elementów, że aż trudno ugryźć ich dzieło w całej rozciągłości i rozmachu za pierwszym czytaniem.

Mitchell Hundred, znany kiedyś jako samozwańczy pogromca zbrodni The Great Machine, zyskał niezwykłą umiejętność słyszenia maszyn i wydawania im rozkazów. Za namową przyjaciół, Kremlina i Bradburry’ego, oraz przy ich pomocy technicznej, postanowił wykorzystać swoją moc do walki z przestępczością. Wyposażony w plecak rakietowy, czyniąc dobro, wzniecał też czasami sporo chaosu. W chwilę po wydarzeniach 11 września, i pomocy której udzielił poszkodowanym, postanowił zdjąć maskę i oddać się karierze politycznej. Stanął do wyborów na burmistrza Nowego Jorku i wygrał zdecydowanie. Teraz zmaga się nie tylko z problemami śnieżyc, huraganów, małżeństw gejowskich czy kontrowersyjnej sztuki, ale również z zagadką swoich mocy, które zyskał w tajemniczej eksplozji. Okaże się że jest częścią większego planu, trybikiem pewnej maszyny, którą ktoś uruchomił w sobie znanym tylko celu. Okaże się też, że oprócz naszej rzeczywistości istnieją inne, równoległe, którym zależy na tym, żeby plan się powiódł. Mitchel Hundred obiecał, że już nigdy nie założy stroju The Great Machine i że w polityce nie będzie się posługiwał swoimi mocami. Jak w obliczu zagrożenia, które czyha na Wielkie Jabłko, wybrnie ze złożonych obietnic?

Za czytanie serii najlepiej brać się wtedy, kiedy są już w całości wydane. Mamy wówczas pewność, że przeczytamy zakończoną historię i komfort dawkowania sobie lektury samodzielnie. Nie wyobraża sobie czytania Ex Machiny w odcinkach i czekania na kolejne odsłony. Za dużo się tutaj dzieje, zbyt wiele jest tajemnic, które stopniowo autorzy nam odsłaniają. Ujawniając malutkie elementy układanki, pozwalają nam snuć domysły o prawdziwej naturze daru Mitchella. Panują nad opowieścią fantastycznie, zaznaczając skoki czasowe paskiem z datą, abyśmy się nie pogubili w prowadzonej trójtorowo historii. Jedna opowieść dzieje się tu i teraz, podczas kadencji Mitchella na stanowisku burmistrza, druga w czasach jego działania jako The Great Machine, a trzecia sięga do dalszej przeszłości, pokazując nam wycinki z dzieciństwa przyszłego bohatera i burmistrza.

Wątki polityczne przywołują swoim charakterem na myśl takie klimaty filmowe jak Good Night and Good Luck czy Idy Marcowe, ale autorzy dodają do nich niezwykle silnie zaznaczoną ironię i dwulicowość świata polityki – wystarczy popatrzyć uważniej na twarze postaci dramatu, które przybierają zawsze sztuczny, wyćwiczony na potrzeby kamery wyraz. Wątek superbohaterski rozwija się od spidermanowego dylematu mocy i odpowiedzialności, do estetyki współczesnego Rocketeera – tamten walczył z zagrożeniem na miarę swoich czasów, z Nazistami, ten nowy walczy z terrorystami. Autorzy mieszczą w tym komiksie również nawiązanie do dramatu, zaznaczone w tytule i na samym początku komiksu. Mitchell jednak nie jest bogiem, jest narzędziem, i to bynajmniej nie stworzenia, choć i z przeznaczeniem będzie walczył.

Wydanie de luxe wypada pozytywnie – powiększony format, obwoluta, dodatki w postaci zarysu pomysłu na serię (tom 1), scenariuszy z komentarzami i storyboardami (tom 2 i 3) oraz galerii okładek (tom 4 i 5) dostarczają interesującego spojrzenia za kulisy tworzenia tego komiksu.

Ex Machina to mięsista, wielowątkowa i zróżnicowana gatunkowo propozycja. Raczej bez szans na wydanie po polsku, dlatego też można już teraz zacząć polowanie na wersję oryginalną.

Nota: 8,5

 

Chew Omnivores (1-3)

Być może kiedy czytacie te słowa do waszych rąk trafił już pierwszy tom zapowiedzianej na polskim rynku przez Muchę znakomitej serii duetu Layman/Guillory.

Wyobraźcie sobie świat, w którym istnieją ludzie o niezwykłych umiejętnościach, hmm, kulinarnych? Gastronomicznych? Żywieniowych? Jednym z takich osobników jest Tony Chu, określany jako cibopathic. Na przestrzeni trzech dostępnych “omnivorów” (mieszczących 6 TP, czyli łącznie 30 zeszytów serii; seria w momencie powstawania Varia #11 liczy sobie już 40 odcinków; odcinki 31-35 i 36-40 zebrano w TP #7 i TP #8, ale czwartego “omnivora” jeszcze nie wydano; można sobie za to kupić podwójnego “omnivora” nazwanego Smorgasbord Edition). Tony wykonywał różne czynności prawne w różnych departamentach. Nie zdradzimy gdzie wylądował ostatnio, ale jego zdolności jako cibopathic, czyli możliwości dedukcji na podstawie tego, co zjada, przydawały się i przydają w każdej jednej nowej robocie. W związku z czasami męczącym darem odczytywaniem informacji z jedzenia, Tony pozostaje na ścisłej diecie przetworów z buraka, którego spożywanie nie budzi zbyt wielu torturujących odbiorcę wizji.

Tony jednak nie jest jedyną jedzeniowo uzdolnioną jednostką w mieście. Oprócz niego poznamy Amelię Mintz, dziennikarkę, która pisze o jedzeniu w taki sposób, że wszyscy czują smak opisywanych potraw, czy też Fatanyerosa, niemego kucharza komunikującego uczucia, i nie tylko, poprzez gotowane jedzenie. Na tym nie koniec jedzeniowej zakrętki tego komiksu. Otóż jego akcja dzieje się po epidemii ptasiej grypy, wskutek której rząd USA zabronił handlowania drobiem. Kurczak jest kontrabandą, a skoro tak, to na handlu nim można się dorobić. Na handlu nim, albo na próbie wynalezienia substytutów kurczakowego smaku. Żeby nie zdradzać zbyt wiele z akcji tego komiksu, wspomnijmy tylko o tym, że w rozwoju spisku udział wezmą naukowcy, agenci tajnych agencji, Rosjanie, jeden Wampir (ale czy aby na pewno to wampir?), niezwykły kogut Poyo oraz wielu, wielu innych.

Layman i Guillory opowiadają niezwykle widowiskowo, nie przegadują przy tym swojego komiksu stosując wielkie kadry oraz sypią nie tylko kulinarnym poczuciem humoru. Choć Chew jest gastronomicznym konspiracyjniakiem (takim kurzym Z Archiwum X), to właśnie mocno przesadzony humor i zaskakujące rozwiązania czynią go propozycją w sumie trudną do zaszufladkowania. Mimo natłoku zaskakujących zwrotów akcji (podam jeden przykład, bo nie mogę się powstrzymać – kiedy Tony rozpracowuje pewną sprawę na własną rękę, szczerze i bez powodu nienawidzący go szef Aplebee, irytuje się coraz bardziej pytając partnera Tony’ego, gdzie ten jest, bo w pracy go nie ma; Tony prosi swojego kolegę, aby zdobył dla niego trochę czasu jakąś sprytną wymówką; co na ogół robi dobry kolega w takiej sytuacji? Raczej na pewno nie zaciąga swojego szefa do łóżka!), one wcale się nie nudzą i nie giną w gąszczu podobnych wydarzeń.

"Omnivory" wzbogacono w typowe dodatki – okładki, szkice, scenariusze, etc. Z jednego z dodatków, zarysu serii, dowiadujemy się, że początkowo autorzy planowali serię na 25 zeszytów. To, że seria ma już 40 odcinków na koncie, wcale nie znaczy, że spadł jej poziom. Jest cały czas równy i stanowi jej ogromną zaletę. Według obietnic duetu autorskiego seria jednak zakończy się prawdopodobnie na sześćdziesięciu częściach. Oby tylko Image nie próbował tłuc kasy w nieskończoność, bo skończyć się to może błądzeniem na miarę Żywych Trupów. Cieszmy się tym, co mamy, bo Chew to jazda bez trzymanki. Trudno się tym daniem nasycić.

Nota: 9,5

 

Moomin and the Comet

Całkiem niedawno zapowiedziano wydanie w Polsce integrala z komiksowymi Muminkami. Wtedy to właśnie piszącemu te słowa autorowi przypomniało się, że ma gdzieś na półce upchnięty jeden zeszycik z ich przygodami po angielsku.

Fabułę tej opowieści zna chyba każdy – oto nad Doliną Muminków pojawia się kometa, która inicjuje serię bardzo dziwnych zdarzeń i zachowań. Niektórzy mieszkańcy Doliny w przerażeniu uciekają, inni próbują dowiedzieć się o co chodzi, a jeszcze inni zasypiają w ulubionym hamaku. Ale tylko do czasu…

Tove i Lars Janson tworzyli te komiksowe historyjki wspólnie w latach 1958-1961. Potem brat pisarki do 1974 zajmował się nimi sam. Paski powróciły od 1993, ale tworzyli je fińscy artyści -  Jukka i Kimmo Torvinenowie (więcej o losach Muminków np. w tym artykule). Choć jest to mroczna bajka, pełna niezwykłych pomysłów ocierających się o absurd i/lub surrealistyczne poczucie humoru, to łagodzi jej wymowę stonowana ciepła kolorystyka. Choć akcja skacze w przestrzeni, to gwarantuje wciągającą lekturę przy bardzo oszczędnym rysunku.

Nota: 7

 

Promethea (1-5)

Alan ‘filozof/mag/szaleniec/kapłan/etc’ Moore w najlepszej formie. Wybaczcie, ale nie opiszę w całości wątków zawartych w tej serii, którą stworzył wraz z J.H.Williamsem (ołówek) i Mickiem Gray’em (tusz) [oraz całym zastępem dodatkowych artystów i kolorystów], ale nie jest to możliwe po jednej lekturze.

Historia wydaje się prosta. Oto pewna studentka, Sophie Bangs, postanawia napisać pracę semestralną o pradawnej wojowniczce noszącej imię Promethea. Odnajduje Barbarę Shelley, która jak się zdaje może jej pomóc. Sophie nie spodziewa się, że zostanie wciągnięta w niezwykłą podróż między wymiarami i rzeczywistościami rodem z fikcyjnych opowieści, których bohaterką była Promethea właśnie. Sophie odbędzie podróż po kabalistycznym drzewie życia aż do istoty boga. Pozna różne wcielenia bohaterki, o której postanowiła pisać pracę i okaże się że ma misję do wypełnienia. Bowiem i ona, jako bohaterka komiksu Moore’a, zostanie obdarzona mocami mitycznej bohaterki, która włada potęgą wyobraźni.

Alan Moore wybrał na bohaterkę kobietę, która wyglądem przypomina Wonder Woman, choć nie ma jej mocy. Jej mocą główną jest zmienianie otoczenia siłą umysłu i korzystanie z wyobraźni do swobodnego przemieszczania się po różnych wymiarach i warstwach naszego świata. Według wyłożonej nam w tym komiksie filozofii, w którą wierzy Moore, świat, jaki znamy, oprócz miejsca fizycznego jest też stanem umysłu, a elementem spajającym egzystencję fizyczną i psychiczną jest magia. Dołączmy do tego jeszcze element kreatywności, który uświadomi nam, że stajemy się w akcie tworzenia opowieści, której jesteśmy zarówno bohaterami jak i architektami. Promethea natomiast jest ideą pod postacią pierwotnej kobiecej siły, która spływa na wybrane kobiety jak łaska i odpowiedzialność, aby przynieść ludziom oświecenie i ocalenie. Jej imię i rola oczywiście przywołują na myśl Prometeusza i tak jak on, tak i Promethea będzie musiała na tej drodze ponieść ofiarę.

Te tezy, stawiane przez scenarzystę, powtarzają się z dużą częstotliwością na przestrzeni pięciu numerów. Ale w sumie to jedyny zarzut, jaki komiksowi można postawić. W warstwie formalnej jest to popis kompozycyjno-graficzny. Ilość różnych stylów rysunkowych jest bowiem równa ilości odwiedzanych przez Prometheę w jej wędrówce światów, a plansze budowane są i kadrowane w dodatkowo znaczeniowy sposób. Odszukajcie na przykład fragment dwustronnicowy, kiedy dwie bohaterki idą drogą w kształcie wstęgi Mobiusa. Trochę przeszkadza sposób wydania TP tego komiksu, bo czasami niestety rozkładówki tracą na czytelności i efekt zamierzony przez autorów zostaje zepsuty.

Warto jeszcze zwrócić uwagę na to, jak na kolejnych okładkach układają się pasy odpowiadające kolejnym etapom podróży. Przez cztery pierwsze TP są one poziome, aby na okładce tomu piątego utworzyć okrąg. W ten sposób historia zarówno się domyka, jak i sugeruje swoją powtarzalność.

Ten komiks, przez wzgląd na mnogość wątków i charakter traktatu filozoficznego, nie da wam spokoju na długo i będzie wzywał z półki do kolejnych odczytań.

Nota: 8

 

Umbrella Academy (Apocalypse Suite i Dallas)

W niewyjaśnionych okolicznościach i z kobiet nie zdradzających oznak ciąży, pewnego dnia narodziło się czterdzieści trzy dzieci o niezwykłych zdolnościach. Niejaki Sir Reginald Hargreeves odnalazł siódemkę, która pod jego czujnym okiem uformowała The Umbrella Academy, przedziwny, dysfunkcyjny zespół przypominający na wielu płaszczyznach X-Men w krzywym zwierciadle. Grupę poznajemy w działaniu w historii The Day the Eiffel Tower Went Berserk. Potem następuje czasowy przeskok i z serii rozmów między dorosłymi bohaterami poznajemy wycinki z ich przeszłości. W Apocalypse Suite jedna z nich staje się The White Violin, która ma odegrać tytułową apokaliptyczną suitę skomponowaną, aby zniszczyć świat. Zespół musi zadziałać ponownie razem.

W Dallas śledzimy niezwykłą i nieznaną historię tego, co wydarzyło się w dniu zabójstwa JFK. Okazuje się, że jeden z członków The Umbrella Academy, Number Five, może mieć z tym coś wspólnego. Już w Apocalypse Suite mogliśmy dowiedzieć się, że w kontinuum czasowym narozrabiał, bo ścigało go coś w rodzaju wydziału do spraw przestępstw czasowych. Kiedy Number Five dokonuje sporej masakry TEMPS-ów, na Ziemię zostaję wysłani agenci specjalni Hazel i Cha-Cha. Z nimi Number Five pracował wykonując tzw. “poprawki”. W sprawie różnych masakr swoje śledztwo prowadzi Kraken i zaczyna podejrzewać, że jego młodszy brat ma z tym coś wspólnego.

The Umbrella Academy to mini-seria Gerarda Way’a i Gabriela Bá. Trop porównawczy z X-Men na pewno jest tu dobry – Sir Hargreeves to odpowiednik Profesora X, który bierze pod swoje skrzydła wybrańców i uczy ich w izolacji od reszty świata, w specjalnie do tego stworzonej szkole, aby pewnego dnia mogli ten świat ocalić. The White Violin może przypominać Dark Phoenix. Pozostali bohaterowie tak prostych przełożeń nie mają. Najważniejsze jest to, że autorzy stworzyli opowieść dosyć mroczną, z całą pewnością nie hołdującą prostym rozwiązaniom, gdyż z uwielbieniem kombinują, jak by tu jeszcze udramatycznić wzajemne relacje między członkami jednego zespołu i wprowadzając sporo naprawdę pokręconych pomysłów (walka z Wieżą Eiffela czy oszalałym pomnikiem prezydenta Lincolna). Czy doczekamy się kolejnych tomów tego komiksu? Dobrze by było, bo to więcej niż sprawna wariacja na temat superbohaterski.

Nota: 8

 

Batman: Year 100

Paul Pope stworzył tak wyrazistą wizję Batmana, jak wcześniej Frank Miller w Powrocie Mrocznego Rycerza czy duet Miller/Mazzuchelli w Batman: Rok Pierwszy. Choćby przez tytuł, który “Papież” nadał swojemu komiksowi, nasuwa się oczywiste skojarzenie z Rokiem Pierwszym. Za zło, które spada na Gotham nie są odpowiedzialni superszaleńcy w krzykliwych strojach, ale knujący pewną konspirację wysoko postawieni ludzie, którzy miastu powinni służyć. Wrobiony przez nich w morderstwo Batman chce pomóc, ale sam potrzebuje pomocy. Przyjdzie ona pod postacią wnuka dawnego sprzymierzeńca, Jima Gordona. Nowy Gordon odziedziczył po dziadku nie tylko fizys, ale i poczucie misji i sprawiedliwości. Pikanterii rozgrywce z najbardziej wpływowymi panami Gotham dodaje to, że na ich usługach działają wszelkie formacje policyjne w mieście, oraz to, że wymierzanie sprawiedliwości na własną rękę, w kostiumie, jest przestępstwem.

Wizja Pope’a jest bardzo mroczna i przekonująca. Pokazuje zepsucie na samej górze i kilku sprawiedliwych, którzy poświęcają się w walce o lepsze Gotham. To motyw, który oczywiście obecnie najbardziej kojarzyć będziemy z wizją nolanowską, ale jeśli tak naprawdę chcemy sięgnąć dalej, to powinniśmy mieć na uwadze raczej pierwowzór tego pomysłu, czyli The Long Halloween. Tym razem jednak mafiosami są wpływowi funkcjonariusze, co czyni sytuację jeszcze bardziej beznadziejną. Batman ma swój zespół do pomocy – mechanika Robina oraz panią Goss, miejskiego koronera, i jej córkę – ale nie posiada takiej infrastruktury jak jego poprzednicy. Choć mówienie o poprzednikach jest tutaj dosyć ryzykowne, gdyż akurat kwestii tożsamości swojego Batmana Pope nie wyjaśnia. Sugeruje tylko, że to ten sam człowiek, który kiedyś w Gotham już działał, a więc prawdopodobnie ten, który pracował z samym Jimem Gordonem. Policja posiada zaskakując niewiele informacji na jego temat - kilka wycinków o jego pojawieniu się to tu, to tam. Większość dokumentacji ktoś dobrze ukrył aż do dnia, kiedy będzie potrzebna.

Pope zaskakuje pomysłem na superbohatera – brzydkiego, brudnego, krwawiącego i używającego sztucznej szczęki z uzębieniem mającym czynić z niego postać niemal zwierzęcą. To gęsty od mroku komiks, sprawna kryminalna zagadka z teorią konspiracyjną, którą udaremnić mogą połączone siły sprawiedliwych. Sprawiedliwych, którzy są w gruncie rzeczy pozostawieni sobie i muszą w dużej mierze działać instynktownie.

Ponieważ większych szans na wydanie polskie ten komiks raczej nie ma, to sięgnijcie koniecznie po bardzo dobrze prezentującego się TP amerykańskiego.

Nota: 8,5

 

Calafrios #2

Dreszcze #2, czyli portugalski magazyn składający hołd amerykańskim opowieściom grozy od lat pięćdziesiątych XX wieku, trafił do sieci już jakiś czas temu. Tym razem oprócz trzech szorciaków komiksowych – Horror szubienicy (Cole), Studnia skazańców (Powell/Nostrand) i Najbrzydszy człowiek świata (Katz) - dostajemy również jedno oryginalne, a nie tłumaczone, krótkie opowiadanie.

W Studni skazańców pewien empresario postanawia stworzyć tak przerażający dom strachu, jakiego jeszcze nikt, nigdy nie widział. W tym celu postanawia się posłużyć czarną magią. Jak łatwo się domyślić, nie wyjdzie z tego nic dobrego. Ale też i z samej historii niewiele można dobrego wyciągnąć. Podobnie jest z Horrorem Szubienicy, gdzie niejaki Jeb Daws nawet po śmierci odczuwa chęć zemsty na swoich politycznych przeciwnikach. Historyjka posługuje się zbyt wieloma uproszczeniami, ale w ciekawy sposób rysuje linię między tym, co rzeczywiste, a tym co się ludziom tylko wydaje. Ostatnia opowiastka to Najbrzydszy człowiek świata, w której pewien aktor filmów grozy dostaje ultimatum: albo jego film odniesie sukces, albo wylatuje z pracy. Do czego posunie się, aby jego charakteryzacja wypadła na tyle przekonująco aby film się spodobał?

Oczywiście historyjki mają swój klimat, oldschoolowy rysunek, przewrotny pomysł, ale jednak sporo im brakuje do czytelniczego “wow!”.

Nota: 4

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Chew #11: Ostatnie wieczerze
Dwa lata później
- recenzja
Chew #10: Krwawa kiszka
Coraz bliżej końca…
- recenzja
Chew #9: Kurczę pieczone
Bardzo złe chwile
- recenzja
Ex Machina #1
Nie każdy superbohater nosi pelerynę
- recenzja
Chew #08: Przepisy rodzinne
Wspomienia
- recenzja
Chew #7: Zgniłe jabłka
Żarty się skończyły
- recenzja

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.